Gdy ma się tak wspaniały dorobek i uwielbienie milionów fanów, można sobie pozwolić na nagrywanie wszystkiego, na co przyjdzie ochota. Bob Dylan już kilkakrotnie sięgał z dobrym skutkiem po klasykę muzyki amerykańskiej, a teraz uznał, że pora te piękne utwory nagrać w zdecydowanie większym zakresie. Na albumie składającym się z trzech płyt, umieścił aż trzydzieści kompozycji, większość z nich znają melomani na wszystkich kontynentach. Choćby „As Time Goes By”, „Stormy Weather”, „Once Upon a Time”, „The Best Is Yet To Come”, „My One and Only Love”, „Sentimental Journey”, „Stardust”… To dzieła takich gigantów jak Richard Rodgers, Irvin Berlin, Jerome Kern, Hoagy Carmichael i innych, wspaniałe melodie i bardzo dobre teksty, które wyznaczają nieosiągalny już dziś poziom jakościowy w piosence. Z całą pewnością nie jest kwestią przypadku, że wszystkie te utwory śpiewał Frank Sinatra, jeden z największych autorytetów pieśniarskich Boba. „Nigdy wcześniej nie miałem okazji tak kompleksowo dojść do tego repertuaru, teraz wymyśliłem swój własny patent na to, jak to wykonać. Nagrywane przez nas covery brzmią wręcz rewelacyjnie”, mówi Dylan. Rzecz jasna Bob musiał wymyślić coś, co zastąpi obecne u Sinatry big bandy i orkiestry, a także sprawi, że jego głos – daleki przecież od klasycznego piękna – okaże się w tych wielkich przebojach równie interesujący. Sposobem na to stało się maksymalne uproszczenie podkładu instrumentalnego i interpretacji. Bob Dylan20 zadowala się obecnością zaledwie kilku muzyków, z wyraźnie podkreśloną w kilku miejscach gitarą stalową, co dało zaskakujący efekt. Jako piosenkarz zdecydowanie częściej „przedstawia” melodię, niż ją nutka po nutce wypełnia. Śpiewa maksymalnie prosto, zwyczajnie, mówiąc kolokwialnie trochę tak, jak się nuci przy goleniu. Czasem mruczy, gdzie indziej śpiewa mocniejszym głosem, ale nigdy go nie nadużywa. Sprytnie wybrał przede wszystkim utwory melancholijne, w których brak szerokiej frazy nie przeszkadza. Można powiedzieć, że odarł dawne super przeboje z blichtru wykrochmalonych koszul, fraków i smokingów. Ten sposób okazał się nadzwyczaj skuteczny. Pięknym piosenkom w niczym to nie uwłacza, bo ich ponadczasowej urody nie da się zniszczyć, a sam wyszedł z tej przez siebie wymyślonej próby zwycięsko. Może z dumą oświadczyć, że perełkom sprzed lat przydał nowe życie, ostatecznie wielu z jego słuchaczy nigdy nie posłucha Sinatry. Co do mnie, Sinatry nie porzucę, ale blisko stu minut spędzonych z coverami w wykonaniu Boba Dylana wcale nie uważam za stracone!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.bobdylan.com
Recenzja ukazała się w numerze 9/2017 miesięcznika Muzyk.