Pamiętam taki obrazek z dzieciństwa – jest ciepło, maj lub czerwiec, w domach pootwierane okna, z niektórych dobiega śpiew, czasem solo, częściej grupowy. To były imieniny Zofii lub Jana. Imiona dość często wtedy spotykane, więc było tych imprez sporo. Nie wiem jak gdzie indziej, ale w moim ukochanym Wrzeszczu (dzielnica Gdańska), zjawisko to, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych i jeszcze na początku siedemdziesiątych, było nagminne. Potem zwyczaj ten zaczął zanikać.
Repertuarowy rozrzut był spory. O mój rozmarynie i Sokoły, dość pokaźną reprezentacje miały piosenki harcerskie np.: Płonie ognisko i szumią knieje (lub druga wersja z alternatywnym – „w lesie”) czy Cygańska ballada. Jako, że działo się to na wybrzeżu, byli też Chłopcy ahoj i Pod żaglami Zawiszy. Incydentalnie zdarzało się nawet Morze, nasze morze („Maye Be Our Maye Be”). Nie gardzono też Panem Janem, w kanonie, a jakże. Na imieninach mojej mamy, Alicji (21 czerwca), pan Tadeusz Wrocławski zawsze pięknie śpiewał Malagenię, to już wyłącznie solo i na wyraźne prośby gości, którzy zawsze nagradzali go gromkimi brawami.
Zwyczaj zbiorowego śpiewania dotyczył też wszelkiego rodzaju wycieczek, wyjazdów, spotkań wakacyjnych, ognisk itp. I nie była to domena wyłącznie harcerzy. Tu pozwolę sobie na dygresję. Obecne przez kilka lat w moim życiu harcerstwo zostało wyparte rockiem, jazzem i… graniem na basie. Jakoś nie szło w parze… Ale zanim to nastąpiło, z entuzjazmem jeździłem na obozy. Sami z desek zbijaliśmy meble i wszystko co było potrzebne. Włóczyliśmy się po kaszubskich lasach, kąpaliśmy w jeziorach. Tak szczęśliwie trafiłem, że to „moje” harcerstwo prowadzone było przez ludzi, którzy hołdowali przedwojennym tradycjom skautingu. Piękne czasy. Śpiewanie na ogniskach bardzo lubiłem. Często trafiał się „chłopak z gitarą”. Był Żółty jesienny liść, Beata Janusza Laskowskiego, pojawiały się Białe żagle, Anna Maria, Biały krzyż Czerwonych Gitar. Starczy tych wspomnień…
I tak to wszystko żarło, żarło aż zdechło. Zwyczaj śpiewania zanikł, ot tak po prostu. Nie wiem, chyba nie za wszystko można winić powszechne pojawienie się telewizorów, gramofonów i magnetofonów. Trochę tak, ale nie wyłącznie. To temat na badania naukowe i nie czas teraz. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę, czy aby nie poskutkowało to spadkiem muzykalności społeczeństwa? Tak po całości? Coś mi się tak wydaje. Bo śpiewanie to przecież przejaw kultury muzycznej.
Współcześnie nie śpiewa się wcale, to znaczy tak jak dawniej, „na imieninach”. Inne biesiadne didaskalia przetrwały, a śpiewanie nie. To zastanawiające, bo na egzaminach wstępnych na wszystkie kierunki jazzowo-estradowe na wyższych uczelniach od lat trwa nieprzerwany szturm wokalistów, istna klęska urodzaju. To samo tyczy się warsztatów wokalnych. Czyli karierę robić to i owszem, ale na śpiewanie po domach, takie normalne, powodowane wewnętrznym imperatywem muzykowanie, to już się nie przekłada… Signum temporis.
Wstyd powiedzieć, ale nawet jak muzycy śpiewają Sto lat, to włosy stają dęba… Co to jest? Zauważam wręcz taką modę, że jak się śpiewa Sto lat to trzeba się wydzierać, co akurat przychodzi z łatwością… Coś koszmarnego. Nawiasem, to nasza „pieśń narodowa” w większości przypadków, choć fałszywie i brzydkim dźwiękiem, wykonywana jest za to na 9/4 (sic!), proszę policzyć.
Ja tam widzę związek. Gdyby ludzie więcej śpiewali, tak na własny użytek, to średnia muzykalność narodu byłaby znacznie wyższa. A tak? Stan taki co i rusz skutkuje radosną twórczością co poniektórych. Naprawdę. Ja rozumiem, że teraz jest moda na jakiś neo-prymitywizm, że każdy może sobie sam, własnymi rękami, kozikiem dziadka wystrugać piosenkę. Że niby „ja wyrażam siebie”, „ja tak czuję”… A, że nieczysto, nierówno i brzydkim dźwiękiem? To dziś działa na plus, bo takie autentyczne i prawdziwe. Toż to nic innego jak puszczanie zasłony dymnej na beztalencie… Czy nie będzie końca tej amatorki?
W latach dziewięćdziesiątych, Czesław Niemen, na gali wręczania Fryderyków, zasugerował, żeby w przyszłości utworzyć kategorię „Janka muzykanta”… Wieszcz…
Chyba nie ma innego wyjścia, jak kształcić i edukować. I to w taki elementarny, pozytywistyczny sposób, od podstaw, bo „źle się dzieje w państwie duńskim”. Zawsze lubiłem lirykę, romantyczność i takie tam, a teraz nawołuję do mrówczej systematyczności. Się porobiło. Także apeluję – Message In A Bottle.
Sam staram się robić, co mogę. W ramach mojego uczenia na „jazzie” na UMCS-ie, prowadzę zespoły instrumentalne. Ze trzy lata temu wymyśliłem, że sprofiluję je na akompaniowanie wokalistom. To przecież bardzo potrzebna umiejętność. Sam bardzo lubię. Młodzi grają i śpiewają. Podoba im się Daj Adama Kreczmara i Jerzego Andrzeja Marka (już wspominałem), Świat Ordonki Agnieszki Osieckiej i Juliusza Loranca, Ołów Jana Wołka i Krzysztofa Ścierańskiego. Było np. How Do You Keep The Music Playing, Send In The Clowns, The Nearness Of You, Goodbye Pork Pie Hat i Don’t Explain. Wybieram same najpiękniejsze.
Jeszcze się pochwalę. Niedawno, 15 kwietnia, zorganizowałem koncert naszych studentów-wokalistów na Lublin Jazz Festiwalu. Nie byłoby w tym nic wielkiego, gdyby nie fakt, że akompaniowało im trio Włodzimierza Nahornego! Z Mistrzem na fortepianie, Piotrem Biskupskim na perkusji no i mną na basie. I jeszcze do tego były wykonywane fenomenalne piosenki Włodka! Nazywało się to „Śpiewnik Nahornego Made in #jazzUMCS”. Nie słyszałem, żeby u boku artysty tego formatu co Nahorny, na „ogólnopolskim” festiwalu śpiewali studenci. To jest edukacja, promocja młodych i popularyzacja arcydzieł polskiej kultury. W jednym! Można? Można! Nadmienię, że koncert zakończył się „standing ovation” i entuzjastycznymi okrzykami publiczności. Przy okazji dziękuję organizatorom festiwalu za zaufanie.
A tak w ogóle, chodzi o coś zupełnie innego. To nawet chyba jest z tego wszystkiego najważniejsze. Śpiewaniem zajęli się naukowcy i doszli, że śpiew oddziałuje na nas po prostu zbawiennie. Redukuje stres. Wpływa na spadek hormonu stresu – kortyzolu i zwiększa wydzielanie dopaminy odpowiedzialnej za przyjemność. Zwiększa samoocenę. U śpiewających zauważono podwyższone wydzielanie endorfin (działają przeciwbólowo i poprawiają nastrój). I jeszcze powoduje wytwarzanie oksytocyny, która poza wieloma innymi działaniami, daje również poczucie wiary i więzi. Jakby jeszcze było mało, to śpiewanie może wywołać transowe i ekstatyczne stany świadomości. To ci dopiero! Zaraz będziemy blisko afrykańskich korzeni jazzu… Jeszcze nie koniec. Śpiew wspiera nasz układ krążenia, układ oddechowy i odporność. To tak w skrócie. Jest tego znacznie więcej. Proszę sprawdzić „na internetach”.
Od dzieciństwa czułem, że coś jest na rzeczy z tym śpiewaniem… Zawsze lubiłem. Zatem – śpiewajmy, tylko błagam – starajmy się jak najładniej!
P.S. Przy okazji, Śpiewajmy, to tytuł płyty Edyty Geppert z 1994, na której mam przyjemność grać.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl można znaleźć opublikowane dotąd felietony Mariusz Bogdanowicza.
Artykuł ukazał się w numerze 5/2018 miesięcznika Muzyk