Mam nadzieję, że to jeszcze nie obsesja, nie mniej jednak, myślę o tym dość często. Jako że to mój drugi felieton w Muzyku, napiszę jeszcze coś tytułem bliższego przedstawienia moich zapatrywań, żeby nie zabrzmiało górnolotnie – poglądów.
Otóż, jak wiemy, jazz jako nowy gatunek muzyczny pojawił się w Nowym Orleanie na przełomie XIX i XX wieku. Nie będę tu wyprowadzał wzoru na jego powstanie. Jesteśmy (my Polacy) w tej szczęśliwej sytuacji, że mamy dwa wspaniałe opracowania przedmiotu, których autorami są Andrzej Schmidt – Historia Jazzu (Polihymnia, Lublin, 2009) i Jacek Niedziela-Meira – Historia Jazzu 100 wykładów (dobrewydawnictwo.pl, Katowice, 2014). Jeśli ktoś jeszcze tego nie uczynił i chce zgłębić – to tam wszystko jest – polecam gorąco obydwie pozycje.
Moje rozterki mają w zasadzie bardziej rys etyczno-moralny niż sensu stricto muzyczny. No bo tak – wiadomo jaką rolę odegrał blues w czasach krystalizacji jazzu. Jego rola jest nie do przecenienia. Wiadomo: frazowanie, ekspresja, głębia wyrazowa, call & response, pulsacja triolowa (która odegra pierwszoplanową rolę w powstaniu tylko jazzowi właściwego fenomenu zjawiska rytmicznego – swingowania). Już nie będę się wdawał w szczegóły wokalno-instrumentalnej ornamentyki wywodzącej się w prostej linii z afrykańskiego podejścia do kształtowania melodii. To tak w ogromnym uproszczeniu. Można powiedzieć, że jazz jest wynikiem ewolucji bluesa, który na swej drodze spotkał inne gatunki, skrzyżował się z nimi, scalił, przefermentował i powstało nowe. Korzenie bluesowe są w muzyce jazzowej cały czas widoczne. I tu dochodzimy do tego, co mnie męczy… Są widoczne, czy powinny być?
Potem, „na przestrzeni dziejów”, pojawiały się nowe style. Swing, be-bop, cool, hard-bop, free i fusion. Zaczęła się eksploracja setek standardów wywodzących się z broadwayowskich musicali, filmów i muzyki pop. Powstawały oryginalne utwory pisane przez jazzmanów. Proces ten trwa praktycznie do dziś. Wybitni jazzmani, od Louisa Armstronga, przez Lestera Younga, Colemana Hawkinsa, Charliego Parkera, Milesa Davisa, Johna Coltrane (może tu się zatrzymam, bo lista jest dość długa) rozwijali środki wyrazu improwizacji jazzowej. Stworzyli podstawy harmonii i melodyki. I otóż, „rozchodzi mnie się o to” (taki związek frazeologiczny), że jak to, co się gra nazywa się jazzem, to trzeba mieć przerobionego tego przysłowiowego bluesa w F-dur. Symbolizuje on poszanowanie dla tradycji i ciągłość historii gatunku. Niestety zauważam, że niektórzy dziś o tym zapominają. A tu nic z tego. Nie da się ominąć tabliczki mnożenia… Nie da się nie wiedzieć, kto to Kochanowski, Mickiewicz, Norwid i Tuwim.
Proszę mi wierzyć, nie jestem ortodoksem. Sam nie tworzę muzyki blisko związanej z bluesem, ale korzeni nigdy się nie wyprę i postponować nie pozwolę. Kompletnie nie kupuję tekstów w stylu: „my gramy nową muzykę”, albo „to już było, trzeba patrzeć do przodu”. Mówi się, że Coltrane wchłonął całą historię jazzu. I to słychać. Jak gra fryty (free), to tam cały czas jest obecny blues – cała tablica Mendelejewa. Z innej mańki to na przykład Zeppelini i Hendrix to niby skąd się wzięli? Jest tradycja? Jest! I to jeszcze jak! A byli nowatorami? „…wężykiem Jasiu!”
Może nie mam racji. Może akademicyzm i belferstwo, również droga edukacji jaką przeszedłem, determinują moje poglądy. Może to wstecznictwo i bycie totalnie old fashioned, ale co tam, tak uważam i już. Jak się chce grać jazz (rocka i pop też) to trzeba umieć zagrać bluesa. Trzeba wiedzieć, co to pentatonika, II-V-I, skala lidyjska, zmniejszona, alterowana i jeszcze… „kilka” innych rzeczy. Taka wiedza nikomu nie zaszkodzi. Mało tego, na marginesie wspomnę, że moim zdaniem podstawowy pakiet z zakresu improwizacji jazzowej powinien być w ofercie tzw. klasycznych kierunków w Akademiach Muzycznych. Historia jazzu zresztą też. O gatunku, który istnieje sto dwadzieścia lat nie ma ani słowa w procesie kształcenia profesjonalnych muzyków… Jest w Polsce kilkanaście uczelni, na których są kierunki jazzowe, to tam mogłyby być choć przez jeden semestr fakultety, a tu nic… Nie do wiary…
Trochę odbiegłem od tematu, już wracam. Przecież jak się już przerobi te „muzealne nudy” to można wszystko odrzucić, zanegować i robić swoje. Wiadomo, że trzeba iść dalej, tworzyć, rozwijać, kreować, ale na bazie wiedzy. Poza tym wypada wiedzieć co się burzy… Jeszcze doprecyzuję. Chodzi mi tylko o to, żeby nie nazywać jazzem tego, co nim nie jest. Za często jazz jest wykorzystywany jako przepustka do elity.
Mam teorię, że po prostu z najzwyklejszego lenistwa niektórym nie chce się uczyć i ćwiczyć. Mówię nie tylko o teorii, przede wszystkim o instrumentalistyce, o technicznym opanowaniu instrumentu. I otwieramy puszkę Pandory. Bo trzeba się narobić i napracować. Czy nie jest to aby czasem jedna z przyczyn tej „awangardy”… (nie napisałem „jedyna”).
Legendarni kontrabasiści jazzowi, Scott LaFaro i Charlie Haden brali udział w nagraniu legendarnej płyty Free Jazz: A Collective Improvisation Ornette Coleman Double Quartet, która zwiastowała narodziny free jazzu. Okazało się, że potrafią też grać „normalnie”. Mało tego, Scott LaFaro był wielkim nowatorem i wizjonerem. Grając jednocześnie z Billem Evansem (wszystko miało metrum i było tonalne!) zrewolucjonizował dotychczasowe podejście do roli kontrabasu w zespole jazzowym. Uwolnił kontrabas z reżimu akompaniacyjnego schematu. Uczynił z niego pełnoprawnego partnera kontrapunktującego improwizacje solisty. I tak już zostało. Dzięki niemu! Szkoda, że odszedł tak młodo… Haden, z kolei, po czasie „burzy i naporu”, w późniejszych latach, objawił się jako lider wspaniałych zespołów grających tyle komunikatywną, co wartościową muzykę. Wymienię choćby moje ulubione płyty: Always Say Goodbye Quartet West (Verve 1994), Nocturne (Verve 2001), American Dreams (Verve 2002). I jeszcze do tego komponował przepiękne melodyjne tematy, First Song, na przykład. Ale nowatorstwo słychać cały czas. Jako basista musiałem o tym…
Wiem, że to czysto teoretyczne rozważania, mierzenie zawartości jazzu w jazzie to bzdura. Sercem jestem za liryką, poezją i romantyzmem, ale alter ego co „się za mną włóczy wciąż”, cały czas wyjeżdża mi z „mędrca szkiełkiem i okiem”… I co tu począć? Ano dzielę się z Państwem moimi rozterkami, skutkiem czego nie jestem już z nimi sam. W opowiadaniu Sławomira Mrożka „Wyznania o Zygmusiu”, tytułowy bohater zwierza się pani nauczycielce: „My już mamy wykupione miejsce w rodzinnym grobowcu. Ciocia mówi, że razem zawsze raźniej”.
A bluesa w F umieć grać nie zaszkodzi. Pozdrawiam.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl można znaleźć opublikowane dotąd felietony Mariusz Bogdanowicza.
Artykuł ukazał się w numerze 4/2018 miesięcznika Muzyk