Projekt Tobiasa Sammeta rozrósł się do rozmiarów, których on sam – jak wspomina w wywiadach – nie przewidział. W lutym br. ukazał się, ósmy w dyskografii, album „Moonglow”, który bez szczególnego wsparcia stacji radiowych wspiął się na szczyty list sprzedaży w Europie. Po premierze przyszedł czas na trasę koncertową. W większości lokalizacji koncerty są wyprzedane, podobnie było w Berlinie.
Sammet musi być człowiekiem bezlitosnym. Dla swoich kolegów i koleżanek z zespołu – koncerty Avantasii trwają trzy i pół godziny (żadnych przerw czy suportów), dla publiczności – na dzień dobry usłyszeliśmy: „co to jest jakiś pogrzeb!? Przecież to koncert bombastycznego, niemieckiego power metalu! Przyszliście tu się zdrzemnąć?!”. Jego ekipa techniczna też nie ma lekko, ponoć jest ich tylko dwunastu (tak mówił podczas pobytu w Polsce), a pracę i to dokładnie według wytycznych, muszą wykonać za dwustu. Ekipa przygotowuje i pieczołowicie obsługuje: świetne nagłośnienie, bajkową scenografię i dobre światła.
Bezustanny dowcip to stała cecha projektu. Eric Martin (wokalista Mr. Big) wspominał coś o bieliźnie siostry lidera, klawiszowiec (czasem przedstawiany w taki sposób: a na klawiszach!? Nasz klawiszowiec!) tym razem został zaanonsowany jako: „Hans Zimmer aus Deutschland!” Jorn Lande okazał się „champion of drinking”. Sascha Peth – producent, gitarzysta i przyjaciel Tobiasa – ma najcenniejsze w zespole muskuły. Swoją drogą, zastanawiam się co oni wyprawiają w tourbusie? Większość wokalistów przepoławia publiczność na prawo/lewo i każe się przekrzykiwać. Tymczasem Sammet dzieli publikę na prawo/lewo, przód i tył. Następnie dyryguje tłumem. W Huxley Neue Welt ci z tyłu byli zbyt cicho, więc usłyszeli, że chyba mają skurcz gardła i mogą już iść do domu.
Ponad trzy godziny heavy metalowej opery może okazać się przytłaczające i nużące. By tego uniknąć całe show podlega reżyserii. Nie, nie takiej jak na weselu – dwa szybkie, jeden wolny. Ballady były może trzy. Zmieniają się wokaliści – Eric Martin, Geoff Tate (ex Queensryche), Jorn Lande, Ronnie Atkins (Pretty Maids), Bob Catley (Magnum) i oczywiście lider (Edguy). Do nich dołączają chórzyści, od czasu do czasu za śpiew się bierze gitarzysta – Oliver Hartmann, świetny głos. W ten sposób nie ma nudy, aranże się zmieniają, wciąż kto inny stoi czy też biega po scenie. Scena piętrowa, więc i taki zabieg powoduje, że nie jest statycznie. Słowo „statycznie”, to w ogóle złe słowo, by oceniać ten koncert. „No i co tak stoicie? Wiem, wiem… W Berlinie mamy najgorszą publikę i gramy w najmniejszej hali na trasie!”. Takie cyniczne uwagi, tylko bardziej rozjuszają Niemców.
Pierwsza część show to materiał z nowej płyty. Zróżnicowany materiał wykonany momentami wręcz żywiołowo – doskonali gitarzyści! – został zakończony w sumie tanecznym kawałkiem „Maniac”. Tak, to ten utwór z filmu „Flashdance”, za ścieżkę dźwiękową odpowiadał Giorgio Moroder. Wcześniej w szybkim i zarazem podniosłym „Book of Shallows” błysnęła chórzystka – Adrienne Cowan. Drobna, czarnowłosa wokalistka jak petarda wyskoczyła z partią, którą na płycie śpiewał wokalista Kreatora. Uroczy dysonans, który przydał show nowego wymiaru.
Drugi akt to utwory z przeszłej przeszłości Avantasii. Pierwsze dźwięki „Dying for an Angel” zostały przywitane taką owacją, jakiej próżno szukać na innych koncertach. Przez następne dwie godziny niemieckie krasnale po prostu wściekły się ze szczęścia. „The Story Ain’t Over”, „The Scarecrow”, „Promised Land”, „Twisted Mind” – szybko, melodyjne refreny, kapitalne solówki, kanonada perkusji (Felix Bohnke tym razem został „zamknięty w akwarium, bo i tak nikt nie chce go oglądać”), w tle orkiestracje. No i głosy. Tu bywa różnie. Momentami głosy mocno zużyte, ale nadrabiające animuszem.
„Czy wiecie, dlaczego naszych piosenek nie grają w radiu?!” – Pytał retorycznie lider – „Bo stacje chcą piosenek trzyminutowych. Ale to jest przecież Avantasia!!! (entuzjastyczny ryk krasnali) Więc nasza najkrótsza piosenka ma dwanaście minut! (wiadomo – porykiwania). Więc teraz, bo jesteście jacyś dziwnie śpiący, zagramy utwory, które mają piętnaście i dwadzieścia minut! (ekstatyczne wycie publiczności).”
Finał tego wzajemnego dokazywania jest niczym rytuał. Zespół schodzi ze sceny, a publiczność udaje, że nic się nie stało. Zespół wraca i intonuje „Farewell”. Ten utwór podkradliśmy Celine Dion z soundtracku do „Titanica” – czasem zapowiada Sammet, a wszyscy pięknie machają w sposób, w jaki macha się w Sopocie czy Opolu. Na koniec pozostaje „Sign of the Cross/The Seven Angels”. Jeśli komuś rytm skojarzy się z „Heaven & Hell” Black Sabbath, będą to prawidłowe skojarzenia. Pojawiają się wszyscy śpiewacy, a Sammet ma znów pole do popisu dla kolejnych życzliwych szyderstw.
Show Avantasii naprawdę trwa trzy i pół godziny. Po czymś takim wychodzi się zmęczony, lecz dziwnie pozytywnie naładowany. W zasadzie już odpocząłem, jestem gotów przeżyć to ponownie, wręcz mi brak tej muzyki. Tego maksymalnego zaangażowania, jaki widać na scenie. Oddania, jakie panuje wśród fanów. To chyba jakaś forma uzależnienia.
Tekst: Dawid Brykalski
Zdjęcia: oficjalny profil zespołu – www.facebook.com/avantasia